Odgrzebałem dziś w szafce Niedobitego z Pinty. Piwo trzy i pół miesiąca po terminie - 1.12.2015 - co akurat temu gatunkowi (mocno przekombinowany Old Ale na belgijskich drożdżach) nie powinno zaszkodzić. Pamiętam, że poprzednim razem, wkrótce po premierze, było słodkawo (czy raczej półwytrawnie) i alkoholowo, z intensywnym aromatem ziół, lekką apteką i dziwną nutą nasuwającą mi mineralne skojarzenia (coś jak petrichor, ten "zapach chodnika po deszczu"). Jak wyszło tym razem?
Kolor dalej ciemnobursztynowy. Piana niska, ale dość trwała - poprzednio, mimo użycia słodu Chit, opadła w moment.
Aromat delikatnie słodkawy, owocowo-ziołowy, utrzymała się też ta nutka kojarząca się z petrichorem. Odrobina apteki? Wanilii nie wyczuwam, innych przypraw śladowe ilości.
Smak wytrawny, cierpki, niezbyt gorzki. Słodycz przeżarła się ładnie do zera. Na podniebieniu dalej mokry bruk, chociaż mam też skojarzenia z taninami, jak w czerwonym winie - czyżby dębina? Bardzo rozgrzewający alkohol w gardle, ale w smaku i aromacie ledwo wyczuwalny. Gdzieś w tle przemykają się przyprawy.
Pijalność zdecydowanie ograniczona. Przy delikatnym siorbaniu przytykała mnie ta cierpkość. Kiedy zdecydowałem się na kilka solidnych łyków, musiałem zrobić sobie minutę przerwy. Nie mówię, że to piwo jest złe - ale jest przegięte. Ciekawy eksperyment, dobre na rozpicie w pojemności 0,25L. Półlitrowa butelka to już przesada.
Może błędem było picie go samodzielnie. Pewnie z zalecanym carpaccio z serc albo tatarem byłoby lepsze. Zamiast tego na reset smaku idę uszczknąć kawałek duszonej wieprzowiny marynowanej w Guinnessie, którą ugotowałem na jutro...
Jaskinia Piwnego Miśka
sobota, 19 marca 2016
środa, 24 lutego 2016
Słów kilka w temacie glutenu
Browar Kormoran właśnie zapowiedział, że lada dzień do sklepów ruszy BezGlutenNowe #2 - ciemne piwo bez glutenu. Czytam komentarze i załamuję łapy. Ciemne masy naprawdę myślą, że piwa bezglutenowe to tylko głupia fanaberia i można jechać bezkarnie po ludziach, którzy takie piwo kupią.
Owszem, boom na piwa bezglutenowe jest efektem przejściowej mody - tej zmiennej bestii, która ostatnimi czasy dała nam m.in. perfekcyjnie ufryzowanych drwalosalonowców i sezonowych turbowege. Jednak przeciwieństwie do tych pierwszych (którzy ośmieszyli sporo tradycyjnych atrybutów męskości swoim wymuskaniem) i drugich (którzy z kolei robią fatalną prasę porządnym wegetarianom i weganom), glutenofobia przyniosła wybawienie pewnej grupie ludzi, która dotąd pozostawała na marginesie.
źródło: facebook.com/BrowarKormoran |
Mówię o ludziach z wrodzoną nietolerancją glutenu. Tak, można się urodzić z defektem, który uniemożliwia bezpieczne spożywanie glutenu nawet w niewielkich ilościach. To nie moda - pamiętam, że jeszcze będąc dzieciakiem, na przełomie lat 80. i 90., słyszałem sporo o pieczywie bezglutenowym, głównie w kontekście "jak trudno to zdobyć i jakie to drogie". Dzisiaj, w czasach masowego stosowania w produkcji żywności wypełniaczy i półśrodków, gluten można znaleźć nawet w produktach, które jeszcze dwadzieścia lat temu były go pozbawione. W efekcie osobom cierpiącym na nietolerancję glutenu zostaje wcinanie warzywek ze sprawdzonego źródła i surowego mięsa. No dobra, przesadzam. Ale jeszcze kilka lat temu bezglutenowcy mieli przerąbane.
A potem wypełzła skądś radosna bzdura, że gluten jest be. Modni i kreujący trendy ludzie rzucili się kupować żarcie nie zawierające szatańskiego białka zbożowego. Za nimi poszli ci, którzy zawsze chcą nadążyć za modą. Producenci żywności zwęszyli intratny biznes i zaczęli tłuc kolejne wyroby. Bezglutenowe pieczywo. Bezglutenowe kotlety. Bezglutenowa kawa. Bezglutenowa woda. Bezglutenowy gluten.
Przemysł piwowarski nie funkcjonuje w próżni. Jest częścią rynku żywności i łyka mody jak każda inna branża. Na półkach sklepów można znaleźć piwa oznaczone jako ekologiczne, zgodne z Reinheitsgebot, 100% Vegan (co powinno być oczywiste oczywiste, ale niektórym trzeba błysnąć po oczach naklejką, żeby się zorientowali), ale też rzemieślnicze. Kwestią czasu było pojawienie się w Polsce piw z obniżoną zawartością glutenu. To normalne zjawisko rynkowe, z wartością dodaną: klientela na ten rodzaj towaru istniała jeszcze przed modą.
Można się śmiać, można drwić, ale dopiero wtedy, gdy zna się fakty. A fakty są takie, że na zagranicznych blogach bezglutenowych (prowadzonych przez ludzi z celiakią, a nie ofiary mody) od dawna krążą recenzje piwa nisko- i bezglutenowego. I nie jest to wzajemne głaskanie się po główkach, tylko serious business - np. regularnie trafiam na bezkompromisową jazdę po Estrella Daura, piwie, które mimo hasełek reklamowych nie kwalifikuje się jako bezpieczne dla bezglutenowców i które u wielu chorych na celiakię wywołało bardzo przykre dolegliwości. To nie są bajki i pszenicznym baloniku, to prawdziwa walka o znalezienie czegoś, co nie będzie dla szukającego trucizną.
Na tym tle zupełnie inaczej widzi się drwiny pokroju "następne zróbcie koszerne", "gluteny sruteny, najlepiej jeszcze bez chmielu, drożdzy i wody" czy "mój ulubiony browar błądzi" (autentyki z FB). Ci sami ludzie, którzy mienią się piwoszami i zapewne czuliby się pokrzywdzeni, gdyby nagle odebrano im możliwość cieszenia się dobrym piwem, odmawiają podobnej swobody tym, którzy z racji popsutej fizjologii potrzebują piwa nietypowego. Drwią tylko dlatego, że za popularyzacją piwa bezglutenowego stoi moda.
Słowo przestrogi: jakiś czas temu piwa inne niż korpolager i porter bałtycki też były uważane za głupią modę. Pięć lat temu podniecaliście się Perłą i Łomżą, a może nawet Harnasiem i Królewskim. Gdyby Kormoran was wtedy posłuchał, nie zrobiliby nagradzanego regularnie Witbiera czy tak modnego ostatnio Imperium Prunum. Gdyby dzisiejsi weterani polskiego craftu zasugerowali się wtedy waszymi opiniami, nie byłoby Artezana, Pinty (która w grudniu wypuściła Gluten Tag IPA) czy AleBrowaru. Dalej pilibyście swoje pozbawione wad i zalet, idealnie klarowne i idealnie bezpłciowe siki. Dlatego zamiast drwić, dajcie Kormoranowi robić swoje. Ten browar wie, co robi. Wielokrotnie to udowodnił.
A jeśli duma pozwoli wam przełknąć taki nowomodny wynalazek, to polecam BezGlutenNowe #1. Całkiem zacny, ładnie nachmielony jasny lager. Dobry, sympatyczny przerywnik między tymi wszystkimi Turbo Barrel Aged Imperial Sour ANZUS Coffee Saisonami.
wtorek, 2 lutego 2016
Ależ ojcze, to nie jest Weizenbock.
Właśnie przyłapałem się na tym, że ostatnią recenzję na Facebooku napisałem tydzień temu, a na blogu nie było mnie od pół roku. Niefajnie. Próbuję sobie to usprawiedliwiać nadmiarem obowiązków, ale prawda jest taka, że zwykle po całym dniu mam ochotę usiąść i wypić coś kompletnie bezrefleksyjnie. Tym razem trafiła jednak w moje łapy nowość, a nowość oznacza, że trzeba przynajmniej kilka słów nastukać na klawiaturze. Zwłaszcza, gdy jest to równocześnie kontynuacja serii.
Mowa o Ce n'est pas IPA Bruin od Pinty - ciemnej, zimowej wersji ich bière de garde. Na etykietce zapowiadają się: 18 Plato, 7,5% alkoholu, 29 IBU na chmielach z Francji, Niemiec i USA, a także znaki rozpoznawcze serii - mąka kasztanowa, owoce mirtu i skórka słodkiej pomarańczy.
Spod kapsla wita mnie zapach lekko drożdżowy, kwaskowy, ciemnymi nutami. Przy nalewaniu ujawnia się brązowy kolor (pod światło ciemnobursztynowy) z kremowobiałą, szybko opadającą pianą. W szkle nasilają się aromaty drożdżowe i coś jak Weizenbock.
Pierwszy łyk. W ustach raczej kwaskowe, wyraźnie alkoholowe, z owocowo-cytrusowym posmakiem. Rozumiem, że ekstrakt, moc i zima (i sam w związku z tym ostatnio piję głównie portery bałtyckie), ale jednak ta alkoholowość mnie zniechęca. Za mocno podpieka w gardle, za mało jest zabudowana innymi smakami. Dopiero gdzieś za nią przemykają się wspomniane owoce, skórka spieczonego chleba oraz przyprawowość nasuwająca skojarzenia z piwami belgijskimi. A może po prostu z mocną, ciemną pszenicą? Tylko bez treściwości pszenicy (bo tej nie ma w składzie). Z czasem alkohol nieco mięknie, ale pozostaje wyraźny, przetykany cierpkością. Najciekawiej dzieje się nie w głównym smaku, tylko głęboko w tle.
Niedźwiedzi werdykt: nie jest to piwo złe, ale też niczym nie podbija mojego serca. Warto go spróbować raz, na świeżo, jako nowości. I może jeszcze kiedyś, o ile zostanie wypuszczone po raz drugi. Gdyby jednak moje gusta kształtowały rynek piwa w Polsce, to przepis ciemnej "Senepy" powinien albo zostać poważnie dopracowany, albo pójść do archiwum z pieczątką "tym razem nie wyszło".
A wy? Próbowaliście? Smakowało?
P.S. Planuję wrócić do bardziej systematycznego pisania. Dużo się dzieje, dajcie mi złapać rytm. Do wiosny się wybudzę, jak to misiek.
środa, 15 lipca 2015
Konfrontacja: Porter Cieszyński i Porter Warmiński
Na Facebooku wspominałem, że w ramach "darów losu" (chociaż nie blogerskich) dostałem wczoraj butelkę "Kotłowni" z MZPF. Ale to nie wszystko - kilka godzin później wręczono mi jeszcze jedno piwo. Wiem, że od obdarowanego ludzie spodziewają się zwykle jednoznacznie pozytywnych recenzji. Tak się jednak składa, że:
- tenże dar losu otrzymałem celem przekonania mnie, że warto zainwestować w piwa konkretnej marki;
- jestem złośliwe bydlę, które się darczyńcom nie kłania i nie podlizuje (nawet zaprzyjaźnionym).
Dlatego postanowiłem uczciwie i brutalnie skonfrontować to piwo z drugim, w tym samym stylu i teoretycznie z tej samej półki cenowej, będącym dla mnie wyznacznikiem jakości.
W lewym narożniku - rzucający wyzwanie zawodnik, który wyłamał się z koncernowej dyscypliny, stanął na własne nogi i próbuje wykroić swoją małą niszę na rynku rzemieślniczym. W narożniku prawym - weteran wagi regionalnej. Porter Cieszyński, Porter Warmiński, let's get ready to RUMBLE!
Wyrób z Cieszyna po otwarciu atakuje nos palonością przemieszaną z aromatami alkoholowymi. Czarny, agresywny napój rzuca się na podniebienie i atakuje lewym kawowym, poprawiając krótkim uderzeniem słodyczy i serią potężnych uderzeń alkoholu. Niestety, słabo zabudowany smak i brak "mięcha" sprawia, że Cieszyński traci równowagę i w pierwszej rundzie pada na deski. Zawodnik jest zdecydowanie zbyt młody na rozgrywki na tym poziomie.
Tymczasem przeciwnik z logiem ptaszora na etykietce rozpoczyna walkę nieco mniej agresywnie. Pierwszy niuch po nalaniu sugeruje kawę i czekoladę, następnie kawa wzmaga się, a czekoladę zaczynają wypierać owoce. Piwo prezentuje w ustach bardzo przyjemną konsystencję i przyjemną słodycz przełamaną wyrazistą paloną goryczą. Alkohol wychodzi już po pierwszym łyku, ale w o wiele dojrzalszy sposób - grzejąc intensywnie gardło i wkradając się do nosa "tylnymi drzwiami". Całość pije się przyjemnie - co sporo znaczy, biorąc pod uwagę, że nie jestem wielkim miłośnikiem tego stylu.
Ostatecznie w tym starciu zdecydowanym zwycięzcą jest produkt Kormorana. Cieszyn natomiast... no cóż. Nie chcę stawiać mu grubego minusa. Naprawdę. Wierzę, że to piwo ma potencjał, podobnie jak cały browar. Ale gdybym chciał powtórzyć ten test na bardziej wyrównanych warunkach, musiałbym kolejną butelkę schować do szafki na dobre pół roku. Porter Cieszyński jest po prostu zbyt niedojrzały, ordynarny, nieułożony. W sumie dobrze się to wpisuje w temat poruszony ostatnio przez Bartosza z Małego Piwka - o tym właśnie, jak browary pomijają ten ważny element przygotowania piwa, "bo klient sobie może doleżakować".
Pracuję w specjalistycznym sklepie. Nie mogę w dobrej wierze polecać klientom piwa zielonego, wymagającego dłuższego przechowywania, jako produktu gotowego do spożycia. Nie piszę się też na informowanie każdego, kto podejdzie do kasy z butelką Cieszyńskiego Porteru, że wyrób ten wymaga dalszego leżakowania i jest generalnie kolekcjonerski, a nie konsumencki. Owszem, mam klientów, których bawi kupowanie niedojrzałego piwa i czekanie, co się z niego wyleżakuje. Sam trochę takich butelek posiadam. Ale w 99% przypadków jeśli idę do naszego sklepu jako klient, to po to, żeby najpóźniej w ciągu godziny zdjąć kapsel i się napić. Czego i wam życzę, a póki co idę wyciągnąć z lodówki Rzymskie Wakacje od Radugi (kupione za własne).
środa, 17 czerwca 2015
Warka Radler - Czarna Porzeczka z Limonką
Dziś notka wyjątkowa, bo o piwie koncernowym. Jeśli po przeczytaniu tych słów nabraliście ochoty, aby wyłączyć stronę i usunąć ją z historii przeglądania, uspokoję was: ani grosza nie wydałem na to "cudo". Przy okazji dzisiejszej wizyty w kinie dostaliśmy gratisowe puszki od stojącego przed salą gościa w firmowej koszulce. Ciekawe, czy spożycie ich w trakcie seansu naruszałoby ustawę?
Dzisiejsze "dary losu" to Warka Radler o smaku porzeczkowo-limonkowym. Jak sama nazwa wskazuje, mamy do czynienia z niskoprocentowym wytworem piwopodobnym. Na stronie marki dowiemy się m.in., że radler ten został "wyprodukowany na bazie naturalnego soku porzeczkowego z limonką, bez dodatków sztucznych barwników i konserwantów". W składzie istotnie nie ma żadnych syntetycznych barwników (jedynie naturalny koncentrat z marchwi), nie zostały też wyszczególnione żadne konserwanty - zamiast nich mamy regulator kwasowości (kwas cytrynowy) oraz stabilizator (mączkę chleba świętojańskiego). Do tego cała litania składników, wśród których zaraz po wodzie i piwie znajdziemy syrop fruktozowy oraz koncentraty soków nie tylko z limonki czy porzeczki, ale też czarnego bzu (więcej niż obu "głównych" razem wziętych), cytryny czy wspomnianej marchwi. Do tego naturalne aromaty porzeczki i limonki, co nie dziwi, bo 1,3% zawartości soków raczej nie nada temu napojowi wyrazistego smaku i zapachu.
Po opanowaniu obaw przed spożyciem tego specyfiku przyszedł czas na degustację. Po otwarciu puszki powitał mnie zapach czarnej porzeczki tak intensywny, jakbym wąchał sprzedawane przez siebie wino z tych owoców (przypominam - zawartość samego soku porzeczkowego w tym radlerze to 0,1%!), który jednak w moment wyparował. Czerwony napój z różową pianą (jak oni to zrobili, skoro barwnikiem jest marchewka?) smakuje podobnie jak pierwszy lepszy gazowany napój bezalkoholowy - tylko mniej intensywnie i z ledwo wyczuwalną, mydlaną goryczką. Smak i zapach znikają równie szybko, jak się pojawiły, jedynie na podniebieniu zostaje apteczny posmak, który kojarzy mi się z jakimś syropem na kaszel z czasów mojego dzieciństwa.
Całość wchodzi szybko, ale niekoniecznie przyjemnie - najlepiej wypić i zapomnieć. Ale skoro mam zapomnieć, to po co w ogóle pić coś takiego? Radlery z założenia mają orzeźwiać w gorące dni. W tej chwili mam wrażenie, że lepiej i przyjemniej orzeźwiłbym się aromatyzowaną wodą z Biedronki. Ostatnio piłem malinową - smakowo bije Warkę Radler na głowę, jest tańsza i mogę po większej jej ilości bez żadnych obaw siąść na rower czy za kółko. A tak - zostaje mi tylko odliczanie do nieuniknionego napadu zgagi...
Dzisiejsze "dary losu" to Warka Radler o smaku porzeczkowo-limonkowym. Jak sama nazwa wskazuje, mamy do czynienia z niskoprocentowym wytworem piwopodobnym. Na stronie marki dowiemy się m.in., że radler ten został "wyprodukowany na bazie naturalnego soku porzeczkowego z limonką, bez dodatków sztucznych barwników i konserwantów". W składzie istotnie nie ma żadnych syntetycznych barwników (jedynie naturalny koncentrat z marchwi), nie zostały też wyszczególnione żadne konserwanty - zamiast nich mamy regulator kwasowości (kwas cytrynowy) oraz stabilizator (mączkę chleba świętojańskiego). Do tego cała litania składników, wśród których zaraz po wodzie i piwie znajdziemy syrop fruktozowy oraz koncentraty soków nie tylko z limonki czy porzeczki, ale też czarnego bzu (więcej niż obu "głównych" razem wziętych), cytryny czy wspomnianej marchwi. Do tego naturalne aromaty porzeczki i limonki, co nie dziwi, bo 1,3% zawartości soków raczej nie nada temu napojowi wyrazistego smaku i zapachu.
Po opanowaniu obaw przed spożyciem tego specyfiku przyszedł czas na degustację. Po otwarciu puszki powitał mnie zapach czarnej porzeczki tak intensywny, jakbym wąchał sprzedawane przez siebie wino z tych owoców (przypominam - zawartość samego soku porzeczkowego w tym radlerze to 0,1%!), który jednak w moment wyparował. Czerwony napój z różową pianą (jak oni to zrobili, skoro barwnikiem jest marchewka?) smakuje podobnie jak pierwszy lepszy gazowany napój bezalkoholowy - tylko mniej intensywnie i z ledwo wyczuwalną, mydlaną goryczką. Smak i zapach znikają równie szybko, jak się pojawiły, jedynie na podniebieniu zostaje apteczny posmak, który kojarzy mi się z jakimś syropem na kaszel z czasów mojego dzieciństwa.
Całość wchodzi szybko, ale niekoniecznie przyjemnie - najlepiej wypić i zapomnieć. Ale skoro mam zapomnieć, to po co w ogóle pić coś takiego? Radlery z założenia mają orzeźwiać w gorące dni. W tej chwili mam wrażenie, że lepiej i przyjemniej orzeźwiłbym się aromatyzowaną wodą z Biedronki. Ostatnio piłem malinową - smakowo bije Warkę Radler na głowę, jest tańsza i mogę po większej jej ilości bez żadnych obaw siąść na rower czy za kółko. A tak - zostaje mi tylko odliczanie do nieuniknionego napadu zgagi...
niedziela, 14 czerwca 2015
Smoked Stout (domowe z Tarchomina)
Oj, dawno się tu nie produkowałem. Winne było najpierw wiosenne zmęczenie, potem trudna sytuacja finansowo-zawodowa. Jak pisałem na moim drugim blogu, rozstałem się z moim pracodawcą, dzięki któremu rozwijałem swoją piwną pasję przez poprzednie półtora roku. Minęło sześć tygodni... i znów stoję za tym samym barem. Co mogłem zrobić, skoro stali klienci zaczepiali mnie na ulicy i pytali, kiedy wrócę? :D
Jeden z moich klientów, piwowar domowy, poczęstował mnie dziś dwoma stoutami swojej produkcji - Smoked RISem i Smoked Stoutem. RIS powędrował do szafki, gdzie poczeka na bardziej eleganckie wypicie, natomiast Smoked Stout (11 Plato) wylądował w szkle już dziś.
Piękny, smoliście czarny kolor z ciemnobeżową pianą. Prezentuje się świetnie.
W zapachu utrzymała się lekka nutka dymu, chociaż dominuje mieszanka owoców z palonością i odrobiną słodkiej czekolady. Hmmm, grillowane owoce? W pierwszym łyku o podniebienie uderzają owoce, potem intensywna, kwaskowa palona gorycz. Wędzenie praktycznie niewyczuwalne w smaku - może to kwestia wieku? Stout odleżał swoje od listopada zeszłego roku. Nieco dymne, ale raczej palone niż wędzone nuty pełzają gdzieś za podniebieniem, a korzeń języka lekko drętwieje od cierpkiej goryczy, co - zaskakująco - wcale nie zmniejsza ochoty na kolejnego łyka. Do tego smak i aromat są niesamowicie bogate, pełne różnych odcieni, a piwo przelewa się w ustach treściwie, bez śladu wodnistości... i to wszystko przy 11 stopniach Plato.
Wow.
Cztery pazury i wielka niedźwiedzia radość.
Cudownie jest wrócić do domu, o ile pracę można nazwać w ten sposób ;)
niedziela, 22 marca 2015
Oblewanie Perperuny (Perun)
Perunowej passy ciąg dalszy. "Oblewanie Perperuny" to piwo, które zalegało ponad tydzień w mojej lodówce, zanim wreszcie zebrałem sie do degustacji. Taki już los piwa w moim domu - albo zostaje wypite od razu, albo ląduje na lodzie... Przyszła wiosna, postanowiłem więc uczcić to napitkiem pasującym do okazji. Ciemne i ciężkie potwory idą w kąt, czas na coś lekkiego i poprawiającego humor - a co może pasować bardziej, niż lekki wyrób spod patronatu wiosenno-letniej, deszczowej bogini?
Tak, w tle są decoupage'owe jajka. Jare gody przecie... |
Chyba już nie muszę nikogo uświadamiać, że do Peruna czuję wielką sympatię i zawsze wiążę duże nadzieje z piwami wychodzącymi spod ręki Adama Czogalli. Nie inaczej było tym razem. Po solidnym "Lichu" i rewelacyjnym "Strzale" przyszedł czas na coś łagodniejszego i mniej agresywnego. "Perperuna" jest, według opisu, piwem w stylu Belgian Pale Ale - raczej delikatniej chmielonym, a bogatszym w warstwie słodowej, ale równocześnie niezbyt ciężkim (13% ekstraktu).
"PERPERUNA to towarzyszka PERUNA, niewiasta o bujnych, rudych włosach." (cytat ze strony Browaru Perun) |
Po otwarciu z butelki napływają aromaty przyprawowe i lekko owocowe. Uwydatniają się po przelaniu do szkła, nabierają nieco kwaskowatego odcienia - jakby goździki? Piwo ma przepięknie bursztynowy kolor, jest mętne, a niewielka warstwa piany szybko ucieka bez śladu. Pierwszy łyk wita solidną słodowością, z owocowo-kwiatowymi nutami i znów odrobiną przypraw. Piwo przelewa się przyjemnie po języku, nie jest wodniste, ale konkretnie orzeźwia przy małym nagazowaniu. Dopiero po kilku łykach z tyłu gardła odzywa się lekkie ciepło alkoholu. Wielu fanów monstrualnie nachmielonych i wysokoekstraktowych Kwiatów Piwnej Rewolucji pewnie uznałoby "Oblewanie Perperuny" za piwo mdłe i bez wyrazu. Dla mnie to piwo subtelne, eleganckie... i nieco wymagające, co rekompensuje świetną pijalnością. Żałuję, że miałem w domu tylko jedną butelkę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)